Jak nie zostać dupkiem publikując o fałszywych dokumentach
Trzy lata walki z własnymi skrupułami i jednym artykułem, który prawie mnie wykończył
Październik 2022. Siedzę z laptopem w McDonald’s na Marszałkowskiej (jedyne miejsce gdzie mam spokój od żony i dzieciaków) i patrzę na 47-stronnicowy dokument, który właśnie otrzymałem od informatora z policji. Tytuł: „Analiza działalności firm oferujących repliki dokumentów tożsamości na terenie RP w latach 2020-2022”.
Kurwa mać. To jest dynamit.
227 firm. Obroty rzędu 15 mln złotych rocznie. Klienci z całej Europy. I wszystko legalne jak jasna cholera, bo „to przecież gadżety kolekcjonerskie, panie prokuratorze”.
Pierwszy odruch: już piszę lead. „Ekskluzywnie dotarliśmy do danych…” No i tak dalej. Rutyna.
Ale potem przyszła ta cholerna myśl: co jeśli ktoś po przeczytaniu mojego artykułu pójdzie i zrobi sobie fałszywy dowód? Co jeśli przez moją „odważną dziennikarską robotę” jakiś dzieciak wpadnie na pomysł, żeby oszukać kasjerkę w Żabce?
Pierwsza wersja (która poszła w pizdu)
Napisałem jak zawsze. Wszystko. Nazwy firm – z Krakowa głównie, jakiś Dresden-Document-Service, kilka czeskich. Ceny – od 150 złotych za „replikę dowodu” do 800 za „kolekcjonerski paszport”. Metody zamawiania. Jak omijają prawo.
Redaktor nachynaczy, Kowalski (nie zmieniam nazwiska, bo to dupek), przeczytał i mówi: „Słuchaj, to jest instrukcja dla przestępców, nie artykuł”.
- Ale ludzie mają prawo wiedzieć!
- Jasne, ale też mają prawo nie zostać oszukanymi przez kogoś, kto przeczyta twoją instrukcję.
Siedzimy, milczymy. On nalewa kawę z tej svojej strasznej maszyny (4 lata próbuję mu wmówić, że to szlam, ale on uparty).
- Daj mi weekend, przemyślę to – mówię.
Weekend w google’u i jeden telefon do Stanów
Sobota. Żona wzięła dzieci do swojej matki. Mam święty spokój. Czytam wszystko co można o etyce dziennikarskiej.
Najpierw Guardian – oni mieli podobny problem z Cambridge Analytica. Napisali o problemie, ale nie publikowali instrukcji jak zrobić taką samą analizę danych. Sensowne.
Potem Washington Post – sprawa Snowdena. Tam też przebierali co publikować, co zatrzymać.
W niedzielę dzwonię do Michaela Brenna z ProPublica (poznałem go na jakiejś konferencji w Berlinie rok temu, cały czas obiecywaliśmy sobie że się odezwiemy). Jest 11 rano u nas, czyli 5 u nich, ale odbiera.
- Mike, mam problem z artykułem…
- Moment, zrobię kawę. OK, strzelaj.
Opowiadam mu. On słucha, czasem coś mruczy.
- Tom, miałem podobną sytuację w 2019. Dark web, handel numerami kart kredytowych. Pytanie jest proste: czy twój artykuł ma służyć społeczeństwu czy przestępcom?
- No ale jak to zmierzyć?
- A kto będzie miał korzyść z przeczytania? Normalni ludzie, którzy się ustrzegą oszustwa, czy oszusti, którzy się nauczą nowych sztuczek?
Rozłączam się z głową pełną wątpliwości.
Konsultacje (czyli jak się poddałem presji)
Poniedziałek. Idę do prokuratury. Nie oficjalnie – mam tam znajomego, Janka Nowickiego, pracowaliśmy razem przy sprawie gangu hakerów z Wrocławia. Pożyczam jego biurko, pokazuję materiał.
- Tom, czy ty oszalałeś? To jest gotowy biznesplan dla każdego szmaciaka, który chce się dorobić na fałszywych dokumentach.
- Ale przecież ludzie powinni wiedzieć…
- Powinni wiedzieć, że problem istnieje. Nie muszą wiedzieć jak samemu go stworzyć.
Ma sens.
Wtedy dzwoni telefon. Janek odbiera, krótka rozmowa. Odkłada słuchawkę i patrzy na mnie dziwnie.
- To było w sprawie tej firmy z Krakowa, Replik-Document. Pamiętasz, pisałeś o niej rok temu w kontekście oszustw studenckich?
- Pamiętam.
- Właśnie zamknęliśmy im interes. Okazało się, że 80% klientów to nie „kolekcjonerzy”, tylko oszuści. Mieli listę 12 tysięcy „replik” sprzedanych w ciągu roku.
Siedzę jak rażony piorunem. Mój artykuł sprzed roku był naprawdę niewinny – wspomniałem o firmie przy okazji innej sprawy, jednym zdaniem. A i tak kogoś najwyraźniej zainspirował.
Druga wersja (kompromis, który nikogo nie zadowolił)
Wracam do redakcji. Kowalski czeka, nerwowy.
- No i jak?
- Przepisuję.
Druga wersja: mechanizm działania bez szczegółów. Opisuję problem, podaję liczby, cytaty z prokuratorów i policjantów. Ale nazwy firm zastępuję ogólnikami typu „jedna z krakowskich firm”, ceny podaję w widełkach, metody zamawiania opisuję bardzo ogólnie.
- To nie jest już to samo – mówi Kowalski po przeczytaniu.
- Wiem. Ale przynajmniej nie nauczę nikogo jak robić fałszywki.
- Ale czy to jeszcze dziennikarstwo śledcze?
Dobre pytanie. Sam nie wiedziałem.
Publikacja i konsekwencje
Artykuł wyszedł w czwartek. Reakcje różne:
Komentarz od czytelnika „Dziennikarstwo123”: „Przecież to jest półprodukt. Gdzie konkretny firmy? Gdzie dowody? Co to za śledztwo bez faktów?”
Odpowiedź od „Prawnik_Pawel”: „Dzięki Bogu, że autor nie publikował szczegółów. Pracuję w sądzie i widziałem już szkody, jakie potrafią wyrządzić 'instrukcyjne’ artykuły prasowe.”
Mail od Janka z prokuratury: „Czytałem. Sensowny kompromis. Gdybyś potrzebował więcej danych do kolejnego artykułu, daj znać.”
I jeden telefon, który wszystko zmienił.
Telefon od Asi
Czwartek, około 22:30. Dzwoni Joasia Kowalczyk z „Gazety Wyborczej” (nie, nie krewna mojego redaktora).
- Tom, przeczytałam twój artykuł o dokumentach.
- I?
- I mam podobny problem. Mam materiał o handlu narkotykami przez dark web. Szczegółowy. Z nazwami portali, metodami płatności, sposobami ukrywania śladów. Nie wiem co z tym zrobić.
- A co mówi twój redaktor?
- Żeby publikować wszystko. Mówi, że to nasza robota informować, nie oceniać społecznych konsekwencji.
- A ty co myślisz?
- Że jeśli opublikuję, to nauczę dzieci jak kupować narkotyki. A jeśli nie opublikuję, to wydam się na cenzurę.
Gadamy do północy. Ona ma ten sam problem co ja, tylko w innej dziedzinie.
Rok później: co się zmieniło
Listopad 2023. Kolejna sprawa – tym razem o kradzieżach tożsamości. Znowu podobny dylemat.
Ale tym razem robię inaczej. Najpierw rozmowa z policją. Pokazuję materiał, pytam o zdanie. Potem dopiero piszę – tak, żeby problem był jasny, ale metody niejasne.
Reakcje czytaników lepsze. Mniej krytyki za „ukrywanie prawdy”, więcej podziękowań za „odpowiedzialność”.
Kowalski też zadowolony:
- Widzisz? Można być śledczym i nie być dupkiem jednocześnie.
Co z tego wynika (czyli dlaczego piszę ten tekst)
Siedzę znowu w tym samym McDonald’s (teraz już z przyzwyczajenia) i myślę nad kolejnym materiałem. Tym razem o firmach oferujących „kursy odchudzające” które są de facto sprzedażą substancji psychoaktywnych.
I znowu ten sam dylemat: jak napisać żeby ostrzec, ale nie nauczyć?
Może nie ma jednej dobrej odpowiedzi. Może to jest właśnie ta cholera w naszej robocie – że czasem musimy wybierać między prawdą a odpowiedzialnością. I że ten wybór zawsze będzie bolesny.
Jedna rzecz jest pewna: dni, kiedy mogliśmy publikować wszystko co odkryliśmy i spać spokojnie „bo przecież to tylko informacja”, to już przeszłość. Internet sprawił, że każdy nasz artykuł może stać się instrukcją. A z instrukcjami trzeba być ostrożnym.
Nie wiem czy to dobrze czy źle. Wiem tylko, że teraz zastanawiam się nie tylko „czy to prawda?”, ale też „komu ta prawda posłuży?”.
I może właśnie o to chodziło od początku.
PS: Nazwy firm i niektóre szczegóły zmieniłem. Nie po to przez pół roku się zastanawiałem nad etyką, żeby teraz dać gotowy materiał kolejnym oszustom.
PPS: Joasia ostatecznie opublikowała swój artykuł o narkotykach, ale w podobnej formie co ja – problem tak, instrukcja nie. I też dostała podobne komentarze o „cenzurze” i „odpowiedzialności”. Chyba dobrze robiliśmy.